Wyprawa na Sri Lankę – pierwsze wrażenia
Jadąc w pierwszą samotną podróż z dala od domu, ciężko jest ukryć ekscytację, szczególnie, że im bliżej było do lotniska w Negombo, tym bardziej czułem, że już nie ma odwrotu. Zanim jednak z pokładu samolotu wysunęło się podwozie, a ten zaczął podchodzić do lądowania, namiastkę mentalności Lankijczyków poznałem nieco wcześniej – na lotnisku w Abu Zabi. Z resztą, cały ten lot, pokazał mi z jakimi ludźmi będę miał do czynienia przez następne kilkanaście dni podczas wyprawy na Sri Lankę. Ciekawość nowego świata rosła jeszcze bardziej, gdyż wiedziałem, że na miejscu czekały na mnie plantacje herbaty.
Mój pierwszy bezpośredni kontakt z mieszkańcami Sri Lanki miał miejsce przy wchodzeniu na pokład. Pośpiesznie kończyłem rozmowę przez telefon, gdyż za sekundę miałem stracić zasięg. Chwilę później usłyszałem tytułowe pytanie:
Are you Polish? (Jesteś Polakiem?)
Zanim odpowiedziałem, musiałem się chwilę zastanowić, czy sekundę wcześniej nie rzuciłem mięchem. Druga myśl – „Kurcze, przecież nie założyłem skarpet do sandałów, coś jest nie tak.” Nic z powyższych mnie nie dotyczyło, więc dumnie odpowiedziałem, że jestem z kraju nad Wisłą. Po krótkiej wymianie zdań, dowiedziałem się, że ci dwaj Lankijczycy są marynarzami i właśnie wracają z sześciomiesięcznego rejsu, a polski znają głównie od kolegów z pokładu. Pierwsze wrażenie było dla mnie bardzo pozytywne, szczególnie, że pan, który „przysłuchiwał się” naszej rozmowie, włączył się do konwersacji, na migi żartując z mojego wzrostu. Mamo, tato – dzięki, ubaw po pachy ;-).
Pomogę Ci, nie martw się!
Usłyszałem chwilę przed lądowaniem od mojego współpasażera. Rozmowa toczyła się od kilkunastu minut na tematy dla mnie najważniejsze – jak wydostać się z lotniska. Szczerze mówiąc, liczyłem na darmowy nocleg, ale ostatecznie stwierdziłem, że to strata czasu. Po opuszczeniu pokładu, mój nowy kumpel z fotela obok, który wcześniej oglądał film z zamkniętymi oczami, obiecał, że jak tylko przejdę odprawę wizową pokaże mi co zrobić, żeby szybko stąd uciec. Opłaciłem więc mój pobyt na wyspie i udałem się po bagaż, gdzie mieliśmy spotkać się z moim towarzyszem podróży.
Zapewne już wiecie co się stało, gdy zabrałem swój plecak z taśmy? Mój kumpel wyparował. „Jesteś w porządku” pomyślałem i ruszyłem naładować baterię, umyć się w toalecie, wykupić kartę SIM i wymienić trochę gotówki, bo przecież kantory na lotnisku to ździerstwo!
Po pięciu minutach miałem już co najmniej ze stu nowych kolegów: byli wśród nich ci od „Hello my friend. TUK TUK?„, czy od „taniego hotelu dla białych frajerów„. Jeszcze innych poznałem w toalecie. W końcu myjący się w samych majtkach: chudy, biały, śmierdzący koleś z plecakiem większym od siebie musi przyciągać wzrok i jest atrakcją numer jeden lotniskowego kibelka. Nie chciałem jednak szukać tam przyjaciół, a że robiło się późno (była 5:00 rano czasu lokalnego), udałem się poza lotnisko. Nie ukrywam, iż herbaciana wyprawa na Sri Lankę, rozpoczęła się całkiem śmiesznie.
Byle na południe! – Ciąg dalszy wyprawy na Sri Lankę
Gdy wyszedłem z lotniska – ściana. Dosłownie. Uderzenie gorąca, mimo, że słońce dopiero gramoliło się na horyzont było dla mnie szokiem. Później słyszałem, że to najgorętsze lato w historii wyspy. Miałem więc szczęście, szczególnie, że nie było czym oddychać. Stwierdziłem jednak, że piąta rano, to najlepsza okazja, żeby jak najszybciej uciec z Negombo na południe wyspy. Szybkie rozeznanie – za tuk tuka zapłacę więcej niż mam, o taksówce nawet nie pomyślałem. Jedyną opcją o tej porze jest autobus. Zrobiłem rekonesans wśród kompletnie przypadkowych ludzi i ruszyłem w jego stronę. Udało się. Pierwszy kierowca autobusu na Sri Lance znienawidził mnie bardzo szybko. Po pierwszej lekcji targowania się, zapłaciłem 120 rupii za trasę Negombo-Colombo. Co z tego, że i tak czułem, że nieźle mnie oszukał, ale przynajmniej nie zapłaciłem więcej. W końcu i tak, 3 złote i 15 groszy, za 30 kilometrów, po godzinach spędzonych w samolotach i na lotnisku brzmiało jak całkiem dobry żart.
Colombo – poszukiwanie jedzenia i pieniędzy
To było miasto, z którego chciałem tylko uciec – cały mój pierwszy dzień mógłbym nazwać wielką ucieczką. Gdy dojechałem na przystanek autobusowy, stwierdziłem, że faktycznie, trzeba wiać póki jest jeszcze wcześnie. Tłok, smród i miliony oczu wpatrzonych spoconego Polaka, to nie było moje marzenie. Wiedziałem jednak, że podróż do kolejnej miejscowości zajmie mi ze dwie godziny, więc musiałem kupić wodę i zjeść coś konkretnego. Moje pierwsze rice and curry zjadłem w miejscu nieopodal targu. Nie było to nic wyśmienitego i dodatkowo, mimo, iż poprosiłem o „średnio ostre” od razu wypaliło mi przełyk. Oczywistym jest, że zapłaciłem trzy razy więcej niż powinienem, ale przecież kiedyś musiałem dać się oszukać, żeby później jeść jak król za 110 rupii za obiad (około 2,9 zł).
Kolejną misją, było znalezienie miejsca, gdzie mógłbym wymienić pieniądze. Szybko się jednak zniechęciłem, gdyż teraz byłem już nie tylko zmęczony, ale też najedzony (i z ciężkim plecakiem). Chodzenie od punktu do punktu, w którym rzekomo mogłem dokonać tejże wymiany było bezcelowe. Po piątym odesłaniu mnie w przeciwnym kierunku, po prostu poszedłem na przystanek, zapytałem o kierunek i wsiadłem…
Hikkaduwa – plaża i Ocean Indyjski
Tutaj musiałem zrobić przerwę. Przede wszystkim dlatego, że celem mojej podróży była Morawaka, czyli pierwsza plantacja herbaty czarnej na której miałem się zatrzymać, a Hikkaduwa leżała częściowo na trasie do tego miejsca. Drugim powodem było oczywiście morze, a raczej ocean, w którym chciałem zaliczyć kąpiel. Pokręciłem się więc po miasteczku, wypiłem sok z mango i ruszyłem na plaże. Szczerze mówiąc, czułem się jak dziecko, bo tak czystej i ciepłej wody w życiu nie widziałem. Dla niektórych to pewnie nic wielkiego, ale w porównaniu z naszym kochanym Bałtykiem, woda tutaj była niczym zupa – w dodatku za słona.
A co tutaj można robić? Szczerze mówiąc – oprócz leżenia na plaży, nie zauważyłem nic co by mnie zainteresowało. Jest kilka fajnych miejsc, które warto odwiedzić, ale można poświęcić na to maksymalnie pół dnia. Poza tymi wyjątkami – piasek, ocean i woda. No i dużo Rosjan, których unikałem jak tylko mogłem.
O Hikkaduwie opowiem jednak w innym wpisie, gdyż pierwszego dnia jedynie zatrzymałem się tutaj na chwilę. Wróciłem jednak by skorzystać z uroków plażowania i spędzić trochę czasu sam na sam z oceanem. Musiałem jechać dalej, gdyż Profesor (wielką literą, gdyż dla mnie to konkretna osoba, imię wręcz, a nie tytuł naukowy), dał mi znać, że plan odebrania mnie z tej nadmorskiej miejscowości jest niemożliwy. A, że do Morawaki było jeszcze jakieś 60 kilometrów w głąb wyspy, zawinąłem sprzęt i ruszyłem do ostatniego celu podróży tego dnia.
Galle – Morawaka, czyli lankijski ścisk.
Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Do Galle dojechałem szybko – w 40 minut i zapłaciłem 30 rupii lankijskich. Stwierdziłem, że raczej nie mam czego tutaj szukać, ale poświęciłem się dla materiału na bloga. Poszedłem w kierunku morza mijając wielkie pomniki Buddy, cmentarz katolicko-buddyjski i masę uśmiechniętych ludzi. Gdy dotarłem nad brzeg, oprócz pięknego widoku na horyzoncie, ujrzałem składowisko śmieci u swoich stóp. Nikt nie przejmował się syfem – bo inaczej tego nazwać się nie da – który panował dookoła domostw i żyjących w nich ludzi.
Po kilkunastu minutach siedziałem już w ostatnim tego dnia autobusie. Zadowolony, podziwiałem widoki i próbowałem odpocząć, choć na zewnątrz robiło się już coraz ciemniej, a wewnątrz, coraz ciaśniej. Mój plecak przekopało kilkunastu panów, kilka pań i jakieś dziewczynki. Zacząłem też przyzwyczajać się do pytań typu: „You from?” (Ty skąd?) i krótkich rozmów, na temat jak to daleko jest Polska i ile się u nas zarabia.
Autobus relacji Galle – Morawaka zaczął swoją męczącą fazę mniej więcej w połowie drogi. Wprawdzie powietrze ochłodziło się i powoli zbierało się na deszcz, ale czy przy ogromnej wilgotności powietrza i 35 stopniach Celsjusza miało to jakiekolwiek znaczenie? Bynajmniej. Akuressa – bo o niej mowa była punktem kulminacyjnym. Kilkunastogodzinne zmęczenie podróżą, upał, ścisk i ciągłe przepychanie się ludzi kompletnie mnie wykończyły. Jednak sytuacja kryzysowa nadeszła, gdy autobus zatrzymał się w tej małej miejscowości na ponad półtorej godziny. Ludzie grzecznie siedzieli, niektórzy nawet przysypiali – a ja razem z nimi. Ulga przyszła, gdy autobus z napisem Lanka Ashok Leyland ruszył. Jeszcze większa… gdy dotarłem na moją pierwszą w życiu plantację herbaty.
komentarzy 8
Pingback: Powrót z ogrodów herbacianych
O, cmentarz katolicko-buddyjski? Masz może stamtąd jakieś zdjęcia?
Niestety! Bardzo żałuję, że nie udało mi się go sfotografować, ale został mi pokazany tylko palcem i klatkę z tego filmu mam jedynie w głowie. Ale może uda się jeszcze tam wrócić – będę pamiętał, żeby zrobić zdjęcie 😉
Jak ja lubię takie relacje, idealne do porannej kawy, które niczego nie upiększają, a opisują prawdziwe wrażenia. I wbrew pozorom, wcale nie maleje u człowieka chęć odbycia podróży w tamte strony, po prostu wiemy już, jak mamy się do nich przygotować, także mentalnie. 🙂
Niestety nie wszyscy mają takie podejście. Ważne są plaże, słońce i… to byłoby na tyle ;-). Dziękuję, że potrafiłaś zauważyć wartość i znaleźć coś dla siebie, to miłe.
Pingback: Herbata rośnie w dżungli! – Kurs na herbatę
Muszę przyznać, że Twoja relacja bardzo przypomina mi moją podróż na FIlipiny- wieczne targowanie, pytania, gorąco, syf dookoła. Hm… to chyba jakiś uniwersalny opis dla bardziej egzotycznych części świata. A jak z klimatyzacją w autobusach?
Możliwe, że tytuł powinien brzmieć „Jedź do Azji, przeżyjesz to samo” ;-). Klimatyzacji brak, więc jak się było cwaniakiem (czytaj mną) to się rzucało bagaż do przodu, żeby mieć go na oku i stawało się w drzwiach (co w zwyczaju mieli naganiacze). Tym sposobem pociłem się tylko przed i po podróży 🙂