Wyleją ją, wyrzuć, nie patrz na nią, nie pij, a przede wszystkim – wybij sobie z głowy jej zakup!
Nigdy nie rozumiałem, po co tracić czas i pieniądze na coś, co wymaga zaangażowania, przeczytania etykiety, albo co gorsza – rozmowy ze sprzedawcą. Najlepsze są najłatwiejsze rozwiązania i tego trzeba się po prostu trzymać. W końcu czyż nie ma nic lepszego niż droga na skróty?
Zakup herbaty to chyba najłatwiejszy proces na świecie. Wchodzisz do sklepu, ściągasz z półki najtańszą herbatę, idziesz do kasy. Koniec. Parzenie herbaty w domu wygląda równie banalnie: wrzucasz saszetę lub wsypujesz liście, zalewasz – gotowe.
Refleksja nad herbatą też nie należy do najtrudniejszych:
- Po co pić herbatę, którą możemy parzyć kilkukrotnie, a każde kolejne parzenie jest nieco inne? Przecież herbata, którą kupuję na co dzień jest zawsze taka sama.
- Po co pić herbatę, która produkowana jest często na małych plantacjach dających zatrudnienie lokalnym społecznościom? Wielcy producenci zatrudniają przecież więcej ludzi dając im pracę.
- Do czego potrzebna jest mi wiedza o rejonie uprawy czy wysokości na jakiej rosną krzewy? Przecież koncerny dbają o to, żeby w herbatach nie było pestycydów.
- Herbata bez cukru? Tego nie da się pić. No dobra. Zielona z cukrem jest ohydna, ale moja ulubiona, aromatyzowana różą, pomarańczą, hibiskusem i czosnkiem jest wyśmienita dopiero, gdy dodam do niej kostkę cukru.
- Parzenie herbaty 15 sekund? Jedyne zasady co do parzenia jakie respektuję: czas parzenia – 3 minuty. Herbata parzona krócej przecież w ogóle nie klepie.
- Liście są bez sensu. Przecież fusy wchodzą między zęby.
Przyzwyczajenia są święte, nie zamierzam zmieniać ich dla herbaty… z resztą – czytam etykiety innych produktów, w restauracji zawsze pytam o alergeny. Po co miałbym jeszcze pochylać się nad herbatą? Jeszcze mi zasmakuje…
P.S. Wpis traktujcie mocno z przymrużeniem oka. Napisałem go pod wpływem dość dziwnej weny ;-).
Komentowanie wyłączone.